BABCIA
To
taka ciekawostka. Mianowicie im człowiek starszy, tym bardziej
powraca do swej najwcześniejszej młodości. Mam na myśli siebie.
Już nie dziecko, ale po prostu młokosa, wtedy postrzeganego jako ni
wyrostka, ni kawalera. Lata pięćdziesiąte któreś tam
. Kończę podstawówkę, zwaną wówczas szkołą
powszechną, zamykającą się absolwencją siódmej klasy. Rodzice
widząc we mnie przyszłego księdza, lekarza albo adwokata
rozglądali się za liceum, z którego mógłbym trafić do
odpowiedniej uczelni. Niestety nie każdemu w owych czasach było to
dane. Pierwszeństwo miały dzieciaki z tzw. czworaków, słowem
ludzi biednych. Aby się można zapisać do liceum, należało
przedłożyć zaświadczenie z gminy o dochodzie na członka rodziny.
Podobnie jak dzisiaj w sprawie 500+. Zaświadczenie wystawione w
rodzimej gminie, nie dawało mi takiej szansy. Akurat dobrze się
stało, bo brat mojej Mamy, jako absolwent seminarium dostał
stanowisko wikariusza w innej miejscowości, gdzie również było
liceum. Ponieważ były to lata z religią w szkołach, wujkowi udało
się mnie tam ulokować, chociaż było to dość daleko od miejsca
zamieszkania. Ważny głos nacisku miała też moja Babcia Franciszka
Aleksandra, matka księdza. To tyle wstępu. Być może w podzięce,
być może na wyraźne polecenie rodziców, prawie każde licealne
wakacje spędzałem w gospodarstwie dziadków. Nie, nie wypoczywając,
jak to dzisiaj bywa. Byłem tam siłą roboczą, pomagając przy
żniwach, młóckach, uprawach rolnych, pilnowaniu żywego
inwentarza, utrzymaniu porządków gospodarczych i wielu innych
pracach. Jak to bywa w dużych gospodarkach rolnych. Chwaliłem sobie
ten stan mimo zmęczenia fizycznego, powodującego szybkie zasypianie
wieczorem, a zmęczenie było ewidentne, chociaż Babcia starała się
mnie oszczędzać, byle jej przygrywać na organkach, podczas np.
czesania lnu, pracy na krosnach, strzyżenia owiec, albo dojenia
kilku krów. Miałem też prawo słuchać ze słuchawkami na uszach
radia na tzw. kryształki. Moja Babcia była nadzwyczaj żywotną
kobietą. Potrafiła w czasie sjesty obiadowej pobiec (prawie
dosłownie) do sklepu odległego o 6 kilometrów, bo dziadkowi
zabrakło papierosów (marki sport, albo tabaki do fajki). W dni
targowe gdy nie było konieczności transportowania towarów,
piechotą wyprawiała się po zakupy na rynki w miastach oddalonych
po blisko dwadzieścia kilometrów. Tryskała zdrowiem i radosnym
usposobieniem. Codziennie rano, często o świcie budziła nas
mieszkańców pieśnią „Kiedy ranne wstają zorze”, zmuszając
mnie i Dziadka do śpiewania, zaś wieczorem wraz z Babcią
musieliśmy śpiewać „Wszystkie nasze dzienne sprawy”, klęcząc
przy łóżkach odmawiać litanię Loretańską i wiele innych,
wygrzebanych z książeczki do nabożeństwa modłów. Poranna
toaleta odbywała się po syberyjsku. Biegliśmy do studni przy
której dokonywaliśmy ablucji z użyciem mydła marki „jeleń”,
zimą zaś nacieraliśmy się śniegiem. Taką toaletę przywoływała
Babcia z czasów gdy do niej jako 16 latki w konkury zajeżdżali
wojacy carscy w 1916 roku. Jedynie w niedzielę do kościoła
dziadkowie jeździli konną bryczką. Ja w tym czasie wracałem
rowerem (damką) do rodziców i rodzeństwa. Po latach, gdy
owdowiała, a syn ksiądz osiadł na samodzielnej parafii, gospodarkę
oddała innemu synowi, zaś sama uwiła sobie gniazdko na plebanii.
Nie, nie spoczęła. W gospodarstwie parafialnym chowała krowy,
świnki, kury, kaczki i gęsi. Sprzedawała do spółdzielni nadwyżki
jajek, a za złotówki skupowała dolary od parafianek mających
rodziny na zachodzie. Dla mnie dobrze, bo od czasu do czasu, gdy
zaglądałem do plebanii, nigdy nie odjeżdżałem z pustymi torbami,
a i wspomogła mnie w wymienialną walutę, gdy dostałem paszport
pozwalający na wyjazd wycieczkowy. Aż któregoś lata, gdy na łące
pasły się krowy, babcia poszła by je przegonić na zagon z większą
trawą. Jedna z krów dostała dziwnej wścieklizny i babcię mocno
ubodła. W szpitalu do którego zawiózł ją sąsiad usunięto jej
śledzionę. Odwiedzałem babcię tam. Leżała na wieloosobowej
sali.
Chore kobiety z sąsiednich łóżek opowiadały mi ileż to
wesołości babcia im wnosi. Otóż opowiadając o wypadku, jedna z
chorych pań powiada, że taką krowę należało zabić i zrobić z
niej bitki, chociażby za zadane jej cierpienie. Tymczasem babcia
odpowiedziała jej, że jest niespełna rozumu, bo czy to zwierzątko
jest czemuś winne?. Nie!, to rząd i komuna ponoszą winę, bo
dawniej krowę się prowadziło do byka i krowa była bardzo
zadowolona, a dzisiaj przychodzi inseminator i coś jej tam
wstrzykuje, być może w boleściach. Czy pani byłaby zadowolona,
aby zamiast swojego prawdziwego chłopa z jajami, przychodził do
łóżka jakiś typek ze strzykawką wielkości wałka do ciasta?.
Przyznali jej rację. Ten rząd i komunę trzeba jak najszybciej
obalić. Na ten moment Babcia, ale i krowy musiały poczekać
zaledwie 8 lat, ale w kwestii ich zapładniania nic się nie
zmieniło. Babcia od wielu już lat nie żyje, ale dopóki żyła,
miło było z Nią poruszać ten temat. Zdania nie zmieniała, mimo
że komuna zdążyła upaść.
Wakacje u dziadków, to sielskie życie chociaż okupione cięzką pracą. Wtedy taka robota zastepowała dzisiejsze silownie za które trzeba płacic. Też bywalam na wsi u dziadków i mile wspominam. Lodzia.
OdpowiedzUsuńAle sielanka.Babcia sie cieszy z nieba. Chyba z nieba.AaaA
OdpowiedzUsuńPamiętam śnieg w czasie Wyścigu Pokoju, ale w wakacje?
OdpowiedzUsuńZaem...Za twoich czasów dziecinstwa nie bylo ferii zimowych? Przykro.
OdpowiedzUsuń