LECIAŁEM Z PIJANYM PILOTEM.





Był to październik lat sześćdziesiątych.  Październik, bo na polach trwały wykopki. Byłem żołnierzem zawodowym i wraz z moim plutonem zostaliśmy przebazowani eszelonem na ćwiczenia w rejon lasów mazurskich, w okolice Szczytna. Upłynęło  blisko 50 lat, więc miejsce ześrodkowania już nie podlega tajemnicy wojskowej, tym bardziej że mówię o wojsku peerelowskim, a więc tym gorszym, komunistycznym, jak powiadają  sprzedajne ćwoki pisowskie, które mimo miernoty umysłowej pokończyli wtedy studia. Kiedy to było w przybliżeniu?. Być może wtedy, gdy Jarosław Kaczyński pisał pracę magisterską, a może już doktorską na temat myśli wielkiego Lenina. A może wtedy, gdy Błaszczak wracał z Moskwy, gdzie jak pisze wolna i dociekliwa prasa, pobierał wiadome nauki. Tak czy owak rozlokowano nas w poniemieckich lasach. Ćwiczeniami dowodził szef DWL z Poznania, nazwiska  generała już nie pomnę. Ćwiczenia miały za zadanie sprawdzian dowodzenia w warunkach terenowych usłanych jeziorami i lasami. Pamiętam, były duże kłopoty ze słyszalnością.  Zdecydowano się na retransmisję rozkazów poprzez instalację latającej radiostacji nad jeziorem. Operator zbierał meldunki od bazy, by przekazywać je do sztabu dowodzenia za pomocą stacji zamontowanej na śmigłowcach. Osobiście byłem takowym operatorem zmuszonym do latania aż do wyczerpania paliwa, by po wylądowaniu przesiadać się do innego śmigłowca gotowego do startu. To były małe helikoptery, bodajże  Mi2. W czasie wykonywania zadania „stały” one w powietrzu, nie odlatując, za wyjątkiem lądowania do tankowania. Pamiętam, że warz z zmiennikiem w powietrzu pracowaliśmy po kilkanaście godzin w ciągu doby, aż zbliżał się dzień końca ćwiczeń. 


                                    Też lubił sobie polatać za darmo.
 Kierowcy sprawdzali stan pojazdów, bo powrót do koszar miał się odbyć na kołach, tudzież radiostacji zamontowanych na samochodach ZIL, gdy okazało się że w jednym z pojazdów nawalił wał napędowy (korbowy?), nie znam się i nie pamiętam. Dowódca zgrupowania zdecydował, by po ten element poleciał śmigłowiec do bazy czyli do pułku w Śremie, ponieważ w okolicy nijak nie można było pozyskać tegoż elementu. Jako osobę do załatwienia sprawy w pułku wyznaczono mnie. We dwóch z pilotem wystartowaliśmy około godziny piętnastej, by pilot mógł powrócić przed północą. Poprzez radiotelefon zlecono magazynierowi przygotować tenże wał, by był gotowy do odbioru bez zbędnych postojów. Lecieliśmy z szybkością ok. 200 km na godzinę. Rozglądałem się po jesiennych lasach ubarwionych kolorem liści, oraz polach na którym mężczyźni i kobiety uwijali się za kopaczką ziemniaczaną. W pewnym momencie poczułem woń spirytusu, woń rozsiewaną skrzydłem śmigłowca poprzez uchylone okienko, albo po prostu szczeliny w kabinie. Z początku sądziłem ze to paliwo. Do czasu, gdy zauważyłem pod kokpitem, obok wolantu butelkę na pewno zakupioną gdzieś w Pewexie, bowiem sklepy polskie podobnym towarem nie dysponowały. Zanim ochłonąłem, pan major, pilot śmigłowca podniósł butelką i pociągnął z niej obfity łyk, po czym z drzwi śmigłowca wydobył fuzję, sprawdził załadowanie , a następnie zniżył się nad sam las, a właściwie dukty leśne. Na moje pytanie czemu to robi usłyszałem odpowiedz iż każdy pilot lubi sobie postrzelać do dzików, a z powietrza… to jest najlepsza frajda. Pytam, w jaki sposób zabierze zabite zwierzę?. Nie zabieram, ale sobie odnotowuję. Pewno gajowy się ucieszy, jeżeli zdąży przed wilkami, po czym ponownie sięgnął po butelkę. Przyznam, miałem dużego stracha, bo za chwilę obniżył  maszynę, by przelecieć nad głowami pracujących rolników. Konie zrywały się od maszyn, stawały dęba, a jego to bawiło, gdy chłopi wygrażali mu pięściami. Skierował rękę z butelką do mnie. Odmówiłem że takich wynalazków, pędzonych na myszach nie spożywam. Mógłbym się porzygać, a nie chcę zabrudzić  panu majorowi  pojazdu powietrznego. Skoro tak, to innych wynalazków nie mam, i dał mi spokój. Po wylądowaniu w  Inowrocławiu na tankowanie  i przekąskę zakomunikowałem mu że z powrotem nie lecę. Odmawiam, godząc się na każdą karę. Poleciał sam, meldując dowódcy zgrupowania, że się rozchorowałem na tyle, iż lekarz pułkowy zabronił mi latać. Tak było naprawdę, a ta moja przygoda związana z lotnictwem, obok oddanych dwu skoków ze spadochronem (w tym jeden z wieży) należy do najbardziej godnych opowieści przy  wódeczce. O innych napisałem na blogu onegdaj.



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

JONO PODKIVANO

TUMIWISIZM

ŻYCIE mnie MNIE