WYLIZANY TALERZ
Gdy
człowiek wchodzi w wiek swojej jesieni i próbuje zresetować swój
życiorys, by nie zaprzątać sobie już umęczonej głowy, to
najtrudniej ten akt przychodzi mu w odniesieniu do lat najmłodszych.
Pisałem już swego czasu, że z tych właśnie lat potrafię sobie
odtworzyć nawet szczegóły. Penetrując pamięć wiele zdarzeń
mojego szczenięctwa już opisałem w kolejnych postach na moim
blogu. I wydawało mi się, że swoją młodość wycisnąłem do
ostatniej kropli, zjadłem każdy okruszek i wylizałem talerz.
Okazuje się że niekoniecznie. Tu i ówdzie znajduję w zakamarkach
mózgu małe wręcz incydentalne przypadki, które z przyjemnością,
chociaż niekoniecznie okraszone akrybią smakują powtórnie.
Pobiegłem tym razem myślami we wczesne lata pięćdziesiąte, czas
nauki w szkole podstawowej, zwanej wówczas szkołą powszechną, na
czele której stał pan kierownik, bez matury, (robił ją zaocznie),
nie żaden dyrektor jak to jest dzisiaj. Poziom nauczania jak na owe
czasy był naprawdę dobry. Wśród nauczycieli bywali belfrowie
jeszcze z II RP z prawdziwym wykształceniem pedagogicznym. Niestety
żaden z nich nie „nadawał” się na stanowisko kierownika
placówki, bowiem aby być „przydatnym” na tym stanowisku
należało mieć błogosławieństwo socjalistycznej ojczyzny, a
konkretnie partii. Zatem by nie trzymać się zbytniej kazuistyki,
przechodzę zatem do clou moich wspomnień.
Byłem
bodajże już w piątej lub szóstej klasie. Po lekcjach wraz z
kolegami wracaliśmy do domu planując przeróżne zabawy, albo wręcz
psoty. Wszystko to wynikało z naszej młodzieńczej ciekawości,
jako że tajemnice ukryte w cielesności dziewczyn jeszcze nam nie
„dokuczały”. Mimo, że rodzice mocno nas ostrzegali, by nigdy,
ale to przenigdy nie dotykać znalezionych tu i ówdzie żelaznych
elementów jako pozostałości odprysków wojny, przynajmniej od roku
bardzo nas kusił wrak czołgu z czerwoną gwiazdą, tkwiący w
bagiennym zagonie jednego z naszych dalszych sąsiadów. We dwóch
poszliśmy tam. Wrak jak to wrak, wszystko co dało się i przydało
się okolicznym ludziom zostało już wymontowane.
W dzisiejszych
czasach zapewne byśmy sobie narobili zdjęć okazjonalnych, pasując
się na czołgistów, jakich oglądały nasze dzieci kilkadziesiąt
lat później w reżyserii Konrada Nałęckiego. Brak możliwości
fotografowania. Mimo, że właściwie nic ciekawego nie można było
znaleźć w samym czołgu to jednak wokół niego zainteresowały nas
duże ilości prochu w kształcie wielu dzisiejszych pastylek
aptecznych. To składnik pocisków czołgowych. Początkowo
chowaliśmy po kieszeniach to znalezisko, aż pracujący w moim domu
„najmita” do wszystkiego, wpadł na pomysł, by z wykorzystaniem
dużego klucza w formie tulejki oraz sworznia zmajstrować urządzenie
do głośnych strzelań. Rzeczywiście załadowany tą kapsułą
prochową klucz, zatknięty tuleją, całość uwiązana na sztywnym
drucie dawała bardzo głośne efekty, gdy uderzano o twarde
przedmioty. Od tego czasu wokół wraku czołgowego, szczególnie po
orce pojawiało się co raz więcej amatorów „strzelawki”. Aż
do czasu gdy jeden z moich kolegów stracił oko. Stało się to w
momencie uderzenia w stary kamień. Odprysk z kamienia pozbawił go
oka na całe życie. Od tej pory rodzice moi i moich kolegów wzięli
sprawę w swoje ręce izolując nas raz kategorycznie od tych
niebezpiecznych uciech. Ponoć do tej pory zainteresowani znajdują
tenże proch w miejscu czołgu, który po latach poszedł na
złomowisko. Kontakty z prochem miałem jeszcze w innych
okolicznościach, bowiem wraz z bratem siadając we własnym ogrodzie
przy wartko płynącym strumyku, zauważyliśmy, że coś się świeci
w promieniach słońca. Pogrzebaliśmy i wykopaliśmy kilka
kilogramów amunicji 7.62 mm do pistoletu TT. , ewentualnie do
rosyjskiej pepeszy. Nie wiedzieliśmy co zrobić z tym błyszczącym
na złoty kolor znaleziskiem, jedynie w drodze demontażu tej
amunicji wysypywaliśmy z łusek proch, by po kryjomu, z dala od
domu, dalej urządzać nasze kanonady, ale też do czasu. A było to
bodajże w drugi dzień świąt Wielkanocy. W sąsiedniej wsi, znanej
ze zwycięskiej bitwy w czasie wojny bolszewickiej w 1920 r. trzej
bracia znaleźli na swoim polu pocisk artyleryjski. Gówniarze bo tak
ich należy nazwać, chcieli się zabawić, przeto rozpalili ognisko,
wstawiając pocisk do środka.
Po pewnym czasie nastąpił straszliwy
wybuch słyszalny i widzialny (dym) na kilometry. Dwóch braci
zostało rozerwanych na strzępy, trzeci, który w tym czasie oddalił
się po opał został ranny w głowę. Do dzisiaj odłamek tkwi w
jego czaszce, ponieważ lekarzom nie udało się w ówczesnych
warunkach go usunąć. Ten dramat, a właściwie tragedia rodzinna
spowodowała, że od tej pory odechciało nam się wszystkim zabaw z
wszelkiego rodzaju znaleziskami po drugiej wojnie światowej. Mimo,
że upłynęło od tego czasu ponad 60 lat, pamiętam dość
szczegółowo ten bolesny incydent. Nawet gdy jesienią tamtego roku
wyjechałem z domu do liceum w mieście odległym o ok. 70 km, to sam
przyjazd do domu na wakacje powodował przykre wzdraganie mojego
ustroju nerwowego. Za to raz na zawsze zapamiętałem, że nigdy nie
należy dotykać rzeczy tkwiących gdzieś tam w ziemi do czasu
interwencji saperskiej.
Rysunki od góry:
1.Alegoria młodości.
2.Wrak radzieckiego czołgu.
3.Amunicja do pistoletu TT.
4.Myślenie jest życiem.
Nie dziwię sie. Takie rzeczy sie pamięta.
OdpowiedzUsuńU nas w kieleckim bylo po wojnie kilkanascie przypadków tragicznej smierci tych co chcieli rozbrajac pociski po swojemu. Głupota ma jednak skrzydła bo wszyscy pofruneli, chociaz w kawałkach.Zdzicho.
OdpowiedzUsuńNie ma co narzekać na powojennych nauczycieli, w tym kierowników szkół be matury. Starali się oni wpajać uczniom wiedzę jaką posiadali, a posiadali zwykle wiedzę przedwojenną, czyli dobrą nie przenikniona klerykalizmem. Uczyli nie tylko młodziez ale duzy wysiłek wkładali w walke z analfabetyzmem, zmorą polskiego społeczeństwa. Pamiętam gdy do mnie uczennicy 4 klasy przychodzili sasiedzi z prośba aby przeczytac im listy od syna z wojska albo brata z Hameryki jak wymawiali. Fakt, ci kierownicy szkól uzupelniali wyksztalcenie, bo była nowa ideologia obowiazkowo oparta na przyjaźni z wielkim bratem-wyzwolicielem. Za jednego z tych wyzwoliciela wyszłam za mąż,Mamy troje już dorosłych dzieciatek. Jestem szczęśliwa. Ja bardzo chwalilam sobie nauke i miałam szacunek dla pedagogów. Szkoda że już w większości pomarli. Epizody z niewybuchami które pan opisał zdarzały się w calym kraju. Kalek oraz nowych grobów przybywało, ale to taki już los kraju naszpikowanego tym niebezpiecznym złomem. Spasiba za post. Pozdrawiam najserdeczniej. Natalia (obecnie mieszkanka Rosji).
OdpowiedzUsuńPani Natalio. Serdecznie Panią pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń