ŻYWI UMARŁYM CZAS LICZĄ.




W dniu 26 listopada 2014r. odszedł na zawsze mój dobry i prawdziwy przyjaciel, serdeczny kolega i przełożony Wiesław Szurmiej, prywatnie bratanek nieżyjącego od kilku lat Szymona Szurmieja, długoletniego aktora i dyrektora Teatru Żydowskiego w Warszawie. Odszedł nagle, w dość paradoksalnych okolicznościach, bowiem na sali gimnastycznej, gdzie raczej utrwala się stan zdrowotności. Mocno mnie zasmuciła ta tragiczna wieść, bowiem już byliśmy umówieni na spotkanie, zaraz po tym gdy sam dojdę do zdrowia po terapii i pobycie w Centrum Onkologicznym. Okazuje się że w naszym wieku nie należy składać zbyt odległych w czasie deklaracji. W ten oto sposób pisałem na moim blogu wspomnienie o Wieśku zaraz po Jego śmierci. Dalej w kilku słowach opisałem przebieg Jego pracy w przedziale czasu naszej znajomości. Praktycznie za niecały miesiąc miną dwa lata gdy odszedł na zawsze, a ja wciąż się oglądam wokół siebie, czy nadal nie widać Wieśka, który dla nas podwładnych był zawsze obecny, podczas wypoczynku, spotkań rodzinnych oraz w licznych podróżach służbowych. Przy okazji zbliżającej się kolejnej rocznicy chcę wspomnieć o jednej z wielu podroży, a mianowicie wyprawy do Wiednia i Budapesztu w towarzystwie właściciela BT Eskapada ze Słupska pana Zbyszka.
Plan zakładał wizytę w ośrodku naszych „Bratanków” w Tapolcy na Węgrzech ale ekonomia kosztów wyprawy pozwoliła nam na gościnę dwudniową w Wiedniu. W stolicy Habsburgów byłem po raz pierwszy, dlatego z zaangażowaniem oglądałem najpiękniejsze zabytki (słynna katedra św. Stefana, opera wiedeńska, pałac Schonbrunn, starówka pełna zabytków, pomniki słynnych twórców muzyki lekkiej i poważnej, a także wielkich filozofów z Zygmuntem Freudem na czele). Nie odmówiliśmy sobie wyjątkowych smaków kawy i ciasteczek wiedeńskich, bowiem być w Wiedniu i nie skorzystać z ciastek to tak jak być w Rzymie i nie widzieć się z papieżem. Chociaż przykład mało adekwatny. Dwa dni zleciały jak z bicza strzelił, aż nastała kolejna noc. Czas udać się do Budapesztu wspaniałą autostradą łączącą oba państwa. Rzecz w tym, że pokiełbasiła nam się trasa i wielokrotnie wyjeżdżając z Wiednia w kierunku Węgier ciągle mimo woli nasz samochód „powracał do miejsca skąd wyruszaliśmy. Mieliśmy dość starą mapę, która mimo ciągłych spoglądań wyprowadzała nas na manowce. Upłynęło wiele czasu nim trafiliśmy na poprawny kierunek. Byliśmy głodni, jednak postanowiliśmy głód zaspokoić już na terenie Madziarów po trasie, jako że dla wszystkich trzech wymarzonym posiłkiem była zupa gulaszowa. Podobnie jak na terenie kraju golonka lub żeberka pod każda postacią. Żeberka to raj dla podniebienia Wieśka. Okazało się, że o tak późnej porze wszystkie knajpy przy drodze były już nieczynne. W żołądkach burczało i ssało straszliwie. Już po północy, zrezygnowani i smutni w miejscowości (o ile dobrze pamiętam) Ivan dojrzeliśmy oberżę. W oknach widać było światło. Gdy przestąpiliśmy próg w nasza stronę poleciały słowa, nie, nie, nie. Już dawno zamknięte. Na słowa wypowiedziane po polsku, z zaplecza wyszła bardzo miła kobietka, która okazała się naszą rodaczka, żona Węgra, właściciela przybytku. Mimo, że dochodziła godzina pierwsza w nocy, pani Krista (bo właśnie tak miała na imię) poprosiła byśmy zajęli miejsca. Gdy usłyszała, że najlepiej by było gdyby na zapleczu znalazła trzy talerze zupy gulaszowej, uśmiechnęła się i rzekła. Macie szczęście że jeszcze nie zamknęliśmy, ale też, że akurat zupy mamy dużą nadwyżkę bo nie dotarła do nas, wcześniej zgłoszona wycieczka z Kolonii.
Gulaszowa była znakomita. Ja i Wiesław zjedliśmy po dwie porcje, natomiast Zbysio na tym nie poprzestał. Pani oberżystka donosiła mu jeszcze dwa razy, a gdy się już znudziła obsługą na stół postawiła na stół cały kociołek 10 litrowy by konsumować do woli. Obaj z Wieśkiem jeszcze się po trosze dopełniliśmy, natomiast Zbyszek (wielkie chłopisko) na dnie kociołka pozostawił śladową ilość tegoż narodowego węgierskiego przysmaku, tym bardziej że właściciel podał nam na koszt firmy butelkę innego przysmaku mianowicie palinki (odmiany śliwowicy albo rakiji). Ustaliliśmy kto prowadzi samochód pozostali wprowadzili palinkę do żołądków. O drugiej po północy trafiliśmy do Tapolcy, miasta  położonego między Budapesztem a Miskolcem na wodach termalnych a nawet na jaskiniach wyrzeźbionych przez podziemne rzeki płynące tam od tysięcy lat. Z ciekawości udaliśmy się do jaskini, gdzie na nabrzeżu otchłani stały łodzie, którymi przez kilkaset metrów  z prądem rzeki można było popłynąć pod skalistym sklepieniem. To właśnie okazało się jedną z wielu atrakcji dla naszych dzieciaków kolonijnych, bo nasze „energetyczne” pociechy były nieco rozpieszczone z powodu corocznych kolonii nie w jakieś pipidówce, ale w Europie (Paryż, Grecja, Korsyka,Włochy), nie mówiąc już o krajach ościennych jak NRD albo Czechosłowacja. Tak czy owak wycieczka jak wiele innych w podobnym towarzystwie, chociażby ze względu na przeróżne przygody okazała się wielce atrakcyjna. Wiesiek całe życie zawodowe poświecił toruńskiej energetyce piastując od kilku lat funkcję wicedyrektora ds. pracowniczych, ale w Jego niepisanym zakresie obowiązków było szeroko pojęte eksponowanie dobrej strony firmy. Był niezbędny praktycznie w każdych okolicznościach, gdzie dobro Zakładu należało pokazać na forum całego kraju a i za granicą. Naczelną zasadą Wieśka była też troska o dobro załogi, o jej byt, a także jej poziom kształcenia zawodowego i językowego. Właśnie w sporcie widział drogę do tworzenia dobrej atmosfery wśród załóg, oraz należytej dbałości o zdrowie. Był założycielem i prezesem klubu sportowego Energetyk Toruń. Zawodnicy tego klubu zdobywali laury w przekroju krajowym zarówno w tenisie stołowym jak i żeglarstwie. Wiesiek sam był sportowcem amatorem.
               
Systematycznie grał w tenisa ziemnego, biegał na nartach, wspinał się w górach, zdobył Kilimandżaro, pływał po morzach europejskich wynajętymi wraz z grupą przyjaciół pełnomorskimi „łajbami”, organizował spływy kajakowe. Bodaj przez trzy lata obaj reprezentowaliśmy Zakład w lidze bilardowej Energetyków Polski Północnej. Był wszechstronny w pomysłach zmierzających do poprawy samopoczucia setek pracowników naszej firmy. Był inicjatorem a później koordynatorem prac w czasie budowy zakładowych ośrodków wypoczynkowych. Ten nadmorski w Karwi w roku 1991 przekazał w moje ręce, o czym już kilkakrotnie wspominałem.

Komentarze

  1. Miło się czyta wspomnienia o przyjacielu. Milo też się wspomina tych którzy na to zasłużyli sobie. Osobiście miałem też wielu kolegów z wyższej półki towarzyskiej, których wspominam z żalem że już ich nie ma. Pozostały tylko w głowie zapiski faktów ile to z nimi wypiłem beczułek piwa, ile nocy zarywaliśmy na rożne wspomnienia, czy to z wojska, czy ze szkół gdzie nasze okazje się krzyżowały. Pańskie wspomnienia o przyjacielu dobrze się czyta, bo wydaja się być uczciwymi, pisanymi od serca. Dołączam się do tych miłych słów o człowieku którego już nie ma. AA

    OdpowiedzUsuń
  2. Panie Torunczyku, zalosc po kims nam bliskim, jest jak kawal skaly. Odepchnac, ot tak, go sie nie da.Poczatkowo probujemy tylko pod nim sie nie udusic, ale z uplywem czasu odlamujemy z niego kawalek po kawalku. Ten ostatni kawalek wkladamy do najglebszej kieszeni i nosimy ze soba cale zycie, do konca. I tego nie jest w stanie nam nikt odebrac.

    Pozdrawiam


    J.

    OdpowiedzUsuń
  3. Do Wyborczej pan to daj. Oni prowadzą taką stronę, albo do innej liberalnej gazety.

    OdpowiedzUsuń
  4. Wyjazd ten i ja zapamiętałem doskonale. Wspominam te dobre czasy i Przyjaciół, z którymi wojażowaliśmy wspólnie: Ciebie Toleczku i Wiesia. A co do zupy gulaszowej w miejscowości Ivan, to nie myślałem, że zjadłem ok 10 litrów. Była naprawdę wyjątkowo smaczna. Dziękuję za przypomnienie tych miłych chwil. Chwil, które już nie powrócą. Wiesia już nie ma z nami, a i Ty wyjechałeś na rubieże (bardzo piękne zresztą). Pozdrawiam, Zbyszek.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

JONO PODKIVANO

TUMIWISIZM

ŻYCIE mnie MNIE