Z PONIEDZIAŁKU NA WTOREK


                                                                           Szczytno, zamek krzyżacki
Późna jesień roku 1954. Właśnie po ukończeniu szkoły podstawowej umieszczono mnie w sierpeckim liceum. Ponieważ zbliżało się Boże Narodzenie wróciłem do domu na świąteczną przerwę, a tu rejwach, roboty co niemiara. Szykował się kolejny wyjazd z owocami na targowiska mazurskie, konkretnie do Szczytna albo do Mrągowa. Na Mazowszu owoców w bród, natomiast sady owocowe  na terenach Prus (jak to się dawniej mówiło) były zdewastowane działaniami wojennymi. W każdym razie, gdy usłyszałem słowo Mazury, które kojarzyły mi się z krainą tysiąca jezior, a które oglądałem jeno w książkach szkolnych, błagałem o to by mnie tam zabrano, mimo że podróż odbywała się nocami. W poniedziałkowy wieczór na podwórko zajechał   kilkutonowy samochód typu praga (być może studebaker) kryty plandeką. Za kierownicą siedział pan Grochowski (nazwisko zapamiętałem, bowiem wyrażałem dla niego podziw iż kierował aż tak potężną maszyną). Takie pojazdy rodzice wynajmowali odpłatnie  w miejscowym PKS.  Ponieważ paka samochodu zapchana była koszami i skrzynkami, usadowiono mnie z tyłu zaraz przy klapie wozu na wygodnym siedzisku ze skrzynek. Opatulili mnie kocami i jazda w drogę. Z ogromnej ciekawości odchylałem plandekę by jak najwięcej widzieć w  poświacie księżyca odbijającego się w lustrach wody. Już świtało gdy zmęczony intensywnym wypatrywaniem jezior usnąłem, na krótko, bowiem dojechaliśmy do Szczytna. Gdy ojciec otwierając klapę wozu zawołał bym wyszedł na zewnątrz wypadłem jak martwy przedmiot. 


                                                      Studebaker odkryty
Nic nie widziałem, byłem ślepcem. Oczy wraz z całymi oczodołami mnie bolały, były zatarte kurzem i drobnym żwirem. Z kolei w ojcowskich oczach wystąpił strach, bo gdzież tu w obcym mieście udać się prawie o świcie po pomoc. Zaczepił ojciec dwie kobiety by zapytać o okulistę, ale one niechętnie były ustosunkowane do człowieka mówiącego po polsku. Autochtonki, wrogo nastawione do Polaków, Rosjan i każdego kto nie posługiwał się językiem Goethego.  W rozpaczy ojciec zaczepiał ludzi w poszukiwaniu polskich Mazurów, obiecując każdemu kto mnie zaprowadzi (zawiezie ślepca)  do lekarza, że każdą ilość najlepszych owoców da w podzięce. Wreszcie napatoczyły się dwie kobiety Polki, które przyjęły ofertę. Pamiętam, zbudzony lekarz okulista, klnąc jak szewc, najpierw zaprowadził mnie do łazienki i mocno zmył mi twarz i całą głowę obsypaną kurzem, a następnie szprycą opłukiwał mi oczodoły tylko jemu wiadomym, dość żrącym płynem. Po pół godzinie powoli, bardzo powoli przejrzałem  na oczy. Uszczęśliwiony wróciłem w towarzystwie pań Mazurek na rynek. Ojciec rozliczył się z nimi zarówno w złotówkach jak i obiecanych owocach. Tego dnia pomagałem Mu w sprzedaży bo handel szedł dynamicznie. Owoce z naszego sadu były wyjątkowo ładne, a ponieważ był to okres przedświąteczny ustawiała się ciągle nowa kolejka. Klienci między sobą porozumiewali się zarówno polskim jak i niemieckim językiem, którego mój ojciec nienawidził, aczkolwiek kilka słów rozumiał. W pewnym momencie dwie autochtonki zwróciły się do ojca po niemiecku, przed tym wymieniając do siebie wzajemnie jakoweś prześmiewcze uwagi. Ojciec nie reagował. One powtórzyły swoje pruskie życzenia. Ojciec dalej nie reagował. Kiedy między sobą popukały się w czoło, ojciec rzekł: „Ich verstehe alles, was du sagst gut”., co znaczyło w języku polskim, że wszystko co mówisz dobrze rozumiem. Zdanie które od lat  okupacyjnych zapamiętał. Prusaczki zaczerwieniły się jak ćwikłowe buraki i jak niepyszne uciekły z rynku, rezygnując z zakupu. Widocznie w swojej konwersacji naśmiewały się z nas krzywiąc gęby z obrzydzeniem. Upłynęły może trzy godziny, gdy jedna z nich pojawiła się ponownie z przeprosinami, ale już w języku Norwida, choć nieco kaleczonym.. Dokonała dużego zakupu, zapewne również dla koleżanki. Taka oto przygoda chłopięca mi się przydarzyła, a Mazury z tysiącem jezior poznałem doskonale w okresie późniejszym, sam, jak też z całą rodziną. Czas płynie a Mazury i Warmia wciąż pozostają piękne i to nie tylko ze względu na Mrągowo i Szczytno, ale cała ziemia i wszystkie miasta od Augustowa poprzez Mikołajki, Ruciane, aż po Olsztyn zachwycają rodaków. Jeziora zachowały swą urodę, a sady owocowe też się im odrodziły. I tylko żal, że w tych pięknych okolicznościach przyrody nad jeziorami lśnią dachy letnich daczy bonzów Prawa i Sprawiedliwości. Czemu się dziwić nie trzeba, albowiem miliony zrabowane polskiej gospodarce w postaci odpraw z dostojnych stanowisk w spółkach Skarbu Państwa gdzieś trzeba było lokować. A takich nawet koronawirus nie dopada.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

JONO PODKIVANO

TUMIWISIZM

ŻYCIE mnie MNIE