FRYZJER
Klientem
fryzjerów, jak pamiętam bywałem średnio jeden raz w miesiącu.
Bywałem, bowiem dzisiaj na mojej głowie miast włosów, w wyniku
biologicznych posunięć powstał obszerny gładki areał
bezuprawowy, na którym wnuki są gotowe rysować zmywalnymi
flamastrami postaci bajkowe, ewentualnie pogłaszcze go małżonka
lub przytuli się w chwilach wdzięczności, imienin, urodzin, albo
ot, tak sobie. To tyle tytułem wstępu, powiedzmy, z okazji „Dnia
Fryzjera”, bo ja o czym innym, oczywiście z fryzjerem w tle. I to
nie o takiej wybitności jak Antoine Cierplikowski z Sieradza, który
karierę w Paryżu zrobił na równi z Coco Chanel. Urodzony
w 1884 roku w niezamożnej rodzinie, syn szewca Antoniego i Joanny z
Majchrzaków. W wieku 11 lat zetknął się po raz pierwszy z zawodem
fryzjera. Zawodu uczył się najpierw w Łodzi
u wuja Pawła Lewandowskiego, który miał zakład fryzjerski, klasy
mniej więcej takiej o jakiej chcę napisać w konkluzji posta. W
roku 1901 wyjechał do Paryża
gdzie już w bardzo młodym wieku zdobył wielką sławę, by w
latach dwudziestych ubiegłego wieku mieć ponad 60 gabinetów
fryzjerskich na całym świecie. A działo się to w czasie, gdy w
Polsce nie wszyscy obywatele zdążyli zejść z drzew.
Prawdopodobnie siedzieli by na nich do dzisiaj gdyby minister Szyszko
nie postanowił w cholerę ściąć każdą żywą, naturalną
przeszkodę dla samochodów rządowych. Mój fryzjer swoją
manufakturę miał kilkaset metrów od mojego miejsca zamieszkania.
Znaliśmy się, bowiem zachodziłem do niego w ramach potrzeby
higienicznej, ale też z powodu potrzeby zakupu dobrej , suchej
kiełbasy z koniny, zwanej belgijską, w sklepie na zapleczu tego samego
budynku. Jej, (znaczy się kiełbasy) czerwony kolor nie
bardzo wzbudzał apetyt, ale był zgodny z powszechnie głoszoną
ideologią wśród mas pracujących. Obaj przynajmniej raz w
tygodniu, w chwili dostawy ten rarytas nabywaliśmy, przy okazji, jak
to u fryzjera, albo w maglu dyskutowaliśmy o tym i owym, dzięki
czemu miałem wymierną zniżkę za kolejne „podstrzyżyny”.
Pewnego dnia, a było to w gorącym sierpniu także wybrałem się do
pana Apoloniusza, bo tak miał na imię i był już w wieku
potwierdzającym fryzjerskie opowieści, o tym że brał udział w I
wojnie światowej w bitwie z Niemcami nad Marną pod komendą gen.
Josepha Joffre jako chłopak 16 letni. W chwili opowieści dobiegał
osiemdziesiątki. Mimo to był bardzo sprawny, poruszał się na
rowerze, dorabiał sobie właśnie jako fryzjer. Był bardzo znany w
mieście z dokładności, solidności i punktualności. Tym razem
jednak drzwi jego gabinetu zastałem zamknięte, a było już pół
godziny po czasie, gdy zwykle szalał z brzytwą w ręku.. Rozejrzałem
się z zamiarem powrotu do domu, gdy widzę z daleka jego biały
fartuch, którego nie zdejmował nawet gdy był wezwany do ludzi.
Pytam więc go co spowodowało aż tak duże spóźnienie.
Wykładając z teczki na pulpit fryzjerskie narzędzia, m.in.
brzytwę, maszynkę ręczną do strzyżenia oraz chemikalia, w tym
różne wody, poinformował mnie, że ostatnio coraz częściej
zdarza mu się mało punktualnie otworzyć punkt usługowy, bowiem
jest w trybie alarmowym wzywany do ogolenia lub ostrzyżenia
nieboszczyka, a wiadomo, że łatwiej jest wykonać usługę, gdy
nieboszczyk jest jeszcze w miarę ciepły, więc mam mu oto
spóźnienie wybaczyć, tym bardziej, że taka usługa, co w tym
wypadku najważniejsze, jest wielokrotnie droższa od podobnej na
żywym człowieku. Oczywiście, nie ma o czym mówić panie
Apoloniuszu, ktoś to musi zrobić bo w tych latach nie było
prywatnych zakładów pogrzebowych. Nie zawsze rodzina chciała
ukochane zwłoki oddawać w ręce rzeźników, często
„komunistycznych oprawców”.
Tymczasem siedzę przed lustrem i
widzę, że pan Apoloniusz nie myje ani nie dezynfekuje swoich
instrumentów i jest gotowy je użyć do strzyżenia mojej głowy.
Pytam więc, czy właśnie tych narzędzi używał goląc martwego
klienta?. Tak, ale co to ma do rzeczy?. Błyskawicznie odrzuciłem
fartuch zrywając guzik który mi zapiął na karku, zerwałem się
dynamicznie z fotela i już mnie tam nie było. Nigdy już nie
siadłem w jego fotelu przed lustrem, bowiem od maleńkości miałem
okropną awersję do zmarłych. Do tego stopnia, że nawet na
wymuszonych przez rodziców, albo okolicznościowych pogrzebach
stawałem z daleka od trumien i wykopanych grobów. Pierwszą zmarłą
osobę zobaczyłem i to nie z ciekawości ale z przymusu mając
bodaj ponad trzydzieści lat na karku i była to moja 102 letnia
prababcia, nie licząc incydentu gdy cała klasa w podstawówce
wepchnęła mnie pod trumnę zmarłego ojca jednego z kolegów, ale
wtedy zamknąłem oczy by nic nie widzieć, a skutkiem tego miałem
kilka nieprzespanych nocy.
Wtedy u pana Apoloniusza moje zachowanie
nie było w pełni racjonalne, bowiem nikt jeszcze nie słyszał o
strasznej chorobie HIV, którą można było się zarazić np. przy
podgalaniu karku nieodkażonym sprzętem fryzjerskim dwadzieścia lat
później, ale było jak było. Do dzisiaj sobie przypominam owe
zdarzenie, aczkolwiek do nieboszczyków jakoś dalej jestem mało
przyjazny, chociaż tylko w samej rodzinie od tego czasu odeszło w
zaświaty wielu moich bliskich. Gdyby żył do dzisiaj pan Apoloniusz
z zawodu fryzjer, miałby ok 130 lat.
Po co az takich kłopotow i subiekcji, jak mawiał Pawlak i Kargul. Ja sam ogoliłem swojego dziadka i wujka po ich smierci. przecie dzisiaj mamy maszynki elektryczne. A tak w ogóle to lubie też rozmawiać z fryzjerami podczas ich pracy nad moją brodą albo głową.
OdpowiedzUsuńŚmierć nie jest przyjemna dla nikogo. Mieszkam poza granicami Polski, w której to śmierć jest ujęta w kulturze wyłącznie w aspekcie religijnym i to powoduje atmosferę przygnębiająca. Tu gdzie obecnie zamieszkuję śmierć jest normalnością a więc i takie prace jak tego fryzjera są normalnością. W Polsce zaczadziałej nie tylko smogiem ale i poprzez religie, czyli trupim zapachem jest tak jak to autor odczuwał przez wiele lat. Hej, hej. Wojciech.
OdpowiedzUsuńMam w rodzinie az czterech fryzjerów męskich i dwóch damskich. Bardzo mi miło panie autorze, pozdrawiam. FG z Łodzi
OdpowiedzUsuńPanie torunczyku. Z fryzjerami nie warto sie zadawac, bo jak mówią ludzie, oni kochają inaczej. Ostatnio w Olsztynie było masowe ujawnienie właśnie fryzjerów. Granda panie na całe Mazury i Warmię. Ponoć wyrzucaja ich z partii kaczej.
OdpowiedzUsuńTo bardzo ciekawe, jak pisze autor posta ze w stosunku do zmarłych odczuwa az taki dyskomfort. Przecież w jego religii a mam na myśli judaizm, obowiązują całe rytuały związane z pochówkiem i odprawianymi gusłami. Ponoć dotkniecie nieboszczyka jest traktowane jakoby dotknięcie trędowatego i wymaga dokładnej ablucji rąk. Ciekawe ze autor nigdy nie pisał o obrządkach ze swoich sfer. Wnuczka z Sejn.
OdpowiedzUsuń