JĘZYKI, JĘZYKI


Powiada się, że człowiek, który poza swoim rodzimym, posługuje się innym językiem ma jakoby dwa życia. Zawsze o tym wiedziałem, lecz nie przywiązywałem do tego powiedzenia większej uwagi. Żebym to zrozumiał musiało upłynąć dużo wody w rzekach, a dokładniej lat życia. Począwszy od edukacji podstawowej uczono mnie, tak jak większość nas języka rosyjskiego w ramach wielkiej rodziny państw socjalistycznych. Podobnie było w szkole średniej, bowiem wg założeń „1000 letniej przyjaźni” i budowaniu wspólnego porządku, a i „dobrobytu”, wszyscy obywatele krajów socjalistycznych powinni mówić jednym wspólnym, mało puszkinowskim, a bardziej leninowskim językiem. Przyznam, że zbytnio nie darzyłem sympatią tegoż języka, a szkoda bo to jeden z piękniejszych literackich języków, ale w końcu tyle lat nauki musiały wydać jakieś owoce, jak się okazuje niezbyt dobre, ale na użytek własny ( jak gram marihuany) wystarczający. W latach 80-tych odbyłem w ramach tzw. wymiany turystycznej objazd kraju „dobrobytu i wolności człowieka” od Moskwy aż po Irkuck ( o czym już pisałem na blogu) i muszę przyznać, że znajomość języka szczęśliwych narodów wyniesiona z lat szkolnej nauki mi w absolutnym razie wystarczyła. W żadnym razie nie spotkałem się z tzw. niedomówieniem, albo ironicznym uśmiechem. Tak mi się przynajmniej wydawało, bo gdy zdawałem egzamin wstępny na toruński UMK prawda okazała się nieco inna, a trzeba było zdawać z jakiegokolwiek obcego języka. Byłem pewien sukcesu, ale się zawiodłem. Otrzymałem ocenę mierną co spowodowało moją nieutuloną traumę. W liceum obok oczywiście obowiązkowego języka rosyjskiego uczono jednego z języków zachodnich. W moim przypadku akurat był to francuski..Od pierwszej lekcji polubiłem ten język, tym bardziej że emerytowana prawdziwa paryżanka Pani Z. polubiła mnie. Posadziła mnie w pierwszej ławce i dawała całej klasie do zrozumienia jak należy podchodzić do nauki języka. Jej sympatia do mnie owocowała nawet w czasie posiedzenia rady pedagogicznej. Gdy groziła mi dwója z chemii pani Z. zagroziła, że w przypadku gdyby „chemik” mnie oblał, ona uczyni to w stosunku do innych uczniów, akurat tych do których sympatię czuł ów chemik. Opowiedział mi o tym mój wujek ksiądz, który jako nauczyciel religii też brał udział w posiedzeniach Rady. Po opuszczeniu szkoły, jeszcze przynajmniej przez rok kupowałem w kioskach zeszyty francuskie, ot tak, nie tyle dla utrwalania się w dialogach żabojadów ile dla szpanu i rozrywki. Po jakimś czasie, wiedząc, że nie mam żadnych szans wyjazdu do Francji, Belgii czy też Szwajcarii, krajów, gdzie można się dogadywać w języku Balzaka i Napoleona, nie mając szans na zdobycie paszportu bez czegoś politycznego „w zamian”, a tym bardziej wizy opuściłem skrzydła. Język francuski obok rosyjskiego potraktowałem jak każdy inny mi w gruncie rzeczy średnio obcy. Dzisiaj mocno wpadający mi w ucho przy okazji oglądanych filmów. Aliści mimo, iż na pewno posiadam w „zanadrzu” dużo mniej słówek francuskich od rosyjskich, to po roku 1989, w czasie wyprawy do Paryża dawałem sobie radę nie tylko w sklepach, ale też w restauracjach i hotelu. Dzisiaj oczywiście bardzo żałuję, że potraktowałem ten bodaj najpiękniejszy i najmilszy dla ucha język świata trochę po macoszemu, no ale trudno, karawana jedzie dalej czyli życie upływa. Zdaję sobie jednak sprawę, że gdybym próbował z taką znajomością Je dis francais przekroczyć próg Sorbony, to pierwszy, który by mi dał kopniaka byłby zapewne mój ulubiony komentator tygodnika „PRZEGLĄD” profesor na tejże uczelni pan Ludwik Stomma. Dla żartu po francusku wołam Małżonkę na posiłki do stołu, bo ona jest bardziej zapracowana, a tym bardziej, że kuchnia to moje ulubione pomieszczenie w domu, może dlatego, ze nie znoszę jakichkolwiek oznak głodu.
Młode pokolenie z moje rodziny ze względu na konieczność poszukiwania pracy za granicą już w sposób może nie literacki, ale zapewne praktyczny rozmawia w języku Szekspira, bowiem życie ich skierowało do Irlandii i Anglii. Było mi i mojej Małżonce bardzo przyjemnie słuchać ich konwersacji z Irlandczykami i Anglikami, w czasie gdy nas gościli. Tak, znajomość obcego języka to drugie życie, te bardziej słodkie.

Komentarze

  1. Wielu z nas tak ma panie torunczyku. Życie zmusza ludzi do poznawania języków. Dzieki wolności i nomen omen braku pracy ludzie się mieszają na swiecie. Czy ja bym kiedyś pomyślał że zycie zmusi mnie do pobytu i rozmów po angelsku?. pozdrawiam.ADA

    OdpowiedzUsuń
  2. ja niczewo nie muszu ,bo matjurę zdała na szóstku.

    OdpowiedzUsuń
  3. Życie to droga pełna zakrętów. Trzeba uważać bo można się wywrócic już na pierwszym, ale tez zyjac jak człowiek można dojechać do ostatniego. Nauka, praca, rodzina, języki i diabli wiedzą co jeszcze zanim pójdziesz do piachu. Ja już jestem przygotowany. Odprasowałem czarny garnitur, niestety nikt z rodziny z kanady nie przyjedzie, ot rozpierducha na starość. Leonek

    OdpowiedzUsuń
  4. Język francuski, chyba nie należał do często nauczanych u nas. W liceach bywało, ale ja miałem ten język w Technikum Mechaniczno - Elektrycznym. I był to chyba ewenement. Jeszcze będąc w Danii, dukałem co nieco z Francuzami pracującymi ze mną w cyrku. Kilka lat temu, przyjechał do córki kolega, Francuz, którego poznała na Erazmusie w Szwecji. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że nie pamiętam już prawie nic. Cisnęły mi się na usta słówka niemieckie, którego to języka uczyłem się sam, trochę później, ale też dawno temu i też uleciał. Ciekawostką dla młodego pokolenia, powinno być to zdanie: "Opowiedział mi o tym mój wujek ksiądz, który jako nauczyciel religii też brał udział w posiedzeniach Rady". Prawda? Taka mroczna komuna i religia, i ksiądz w szkole. Właśnie o takich ciekawostkach, trzeba pisać, pisać, pisać, aby uzupełniać "wiedzę" o tamtych czasach, serwowaną przez IPN. Mam takie zdjęcia klasowe, z księdzem w środku, ale już nie moje tylko z mamą, która była nauczycielką. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  5. @ Ot,ja: Tak, rzeczywiście w latach pięćdziesiątych w szkołach księża nauczali religii, bodajże do śmierci Bieruta, ale mogę się nieco mylić, tylko nieco. Gdybym nawet pisał, pisał i pisał elaboraty przeczące głosom płynącym z IPN, to i tak mi rzadko kto uwierzy. Serdecznie Pana pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  6. Znajomość nie wszystkich języków jest przydatna, ja z racji zawodu znam język albański no i co z nim mam począć? Nic. Wolalbym mówic po francusku, angelski albo niemiecku, ale w tym jezyku czyli albańskim to do nieczego jest mi to potrzebne. To już lepszy cygański, bo cyganow można spotkać wszędzie.Swiatowiec

    OdpowiedzUsuń
  7. Znajomość nie wszystkich języków jest przydatna, ja z racji zawodu znam język albański no i co z nim mam począć? Nic. Wolalbym mówic po francusku, angelski albo niemiecku, ale w tym jezyku czyli albańskim to do nieczego jest mi to potrzebne. To już lepszy cygański, bo cyganow można spotkać wszędzie.Swiatowiec

    OdpowiedzUsuń
  8. Tez jestem zdania, ze znajomosc chociaz jednego jezyka obcego poszerza horyzonty a i wzbogaca zycie.
    Gdy ktos kiedykolwiek przeczytal jakies dzielo literackie w tlumaczeniu, a pozniej mial mozliwosc zapoznac sie z nim w oryginale, ten wie o czym mowie. Nie do porownania, gdyz kazdy jezyk ma swoje swoiste niuanse i finezje zrozumiale tylko w jezyku ojczystym autora.

    J.

    OdpowiedzUsuń
  9. Okzuje się, że nasze dzieci dzięki bezrobociu w kraju będą prawdziwymi Europejczykami .Oleją całą swoja biedną ojczyznę. Biedną nie tyle ekonomicznie co wyznaniowo i nietolerancyjną.Po prostu dziką. I tak im dopomóż Bóg.Helena z Lubelskiego.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

JONO PODKIVANO

TUMIWISIZM

ŻYCIE mnie MNIE