GRZYBY



To było w którymś roku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Tak jakoś pomiędzy Porozumieniami Sierpniowymi a rejestracją Solidarności. Wybrałem się na grzyby do lasu osieckiego. Miejscowości o nazwie Osiek jest w Polsce bodaj więcej niżeli właśnie grzybów w niejednym lesie, więc akurat ta informacja nie wskaże Państwu na mapie miejsca mojej rekreacyjnej eskapady z koszykiem w garści. Każdy grzybiarz ma swoje tajemnice. Lubiłem jeździć akurat do tegoż lasu, bo on się sprawdzał w moich oczekiwaniach. Nigdy nie wracałem z pustym koszykiem, aczkolwiek nie zawsze też pełnym. Dlatego akurat tegoż październikowego dnia oczekiwałem podobnego sukcesu. Niestety, czas mijał, a tylko kilka maślaków i tzw. czarnych łebków ledwie przykrywało dno koszyka. Złaziłem się jak utrudzony pościgiem za lisem pies, gdy nagle doszedłem do ogrodzenia wysokiego na trzy metry, wykonanego z siatki drucianej. Przed siatką był wysypany piaskiem i wygrabiony dokładnie pas o szerokości pięciu metrów. Coś podobnego zdarzało się przy granicach państwa za PRL, po to by straż mogła poznać uciekiniera po odciskach jego butów. W tym akurat przypadku ów zabezpieczony teren wydawał mi się szkółką leśną, a ogrodzenie miało chronić ją przed zwierzyną, ale dlaczego aż taki wysoki płot, no i ten pograbiony pas? Ogrodzony teren lasu wydawał mi się mocno obszerny, na tyle, że nie widziałem końca płotu patrząc zarówno w prawo, jak i w lewo. Zmęczony, usiadłem na pniu ściętej sosny, a wzrok utkwiłem za siatką. Gdy moje oczy przyzwyczaiły się do podłoża środowiska, zobaczyłem całą masę dorodnych, okazałych borowików, koźlarzy oraz tzw. czerwonych kozaków. Po prostu nikt grzybów tam nie zbierał. Moje myśli poczęły błądzić nad tym, w jaki sposób mógłbym tę granice przekroczyć i napełnić w kilka minut koszyk. Wiadomo, nic nie jest tak urocze jak młoda dama w sukni ślubnej i kapelusz borowika umocowany na grubym korzeniu. Siedziałem i rozmyślałem. W tym czasie nie spotkałem po obu stronach ogrodzenia ani żywego ducha. Nic się nie dzieje, trzeba działać. I oto znalazłem dość gruby kij, którym po wielu usilnych staraniach uszkodziłem siatkę na tyle, by móc się wślizgnąć do wewnątrz. Zanim jednak przekroczyłem ów grzybny rubikon, zadeptałem mocno zagrabiony pas, po to by w razie czego mieć wytłumaczenie, że nie ja pierwszy pokonałem ten płot. Rzeczywiście, zaraz po przekroczeniu siatki, prawie nie ruszając się z miejsca napełniłem koszyk dorodnymi okazami, pierwej wyrzucając te dotychczasowe mało warte znajdy. Zdjąłem też letnią, płócienną marynarkę, która posłużyła mi za naczynie, wcześniej wiążąc na supeł rękawy. Zauroczyło mnie to leśne eldorado. Usiadłem na innym ściętym pieńku po to by zapalić papierosa i moje oczy mogły się nasycić dostatkiem do syta. Trwało to może z kwadrans, może nieco więcej. Miast opuścić teren tą samą drogą i udać się na przystanek autobusowy, ja wciąż pozostawałem w leśnym oczarowaniu, wsłuchując się w wiatr, który wygrywał na gałęziach swoje serenady. W pewnym momencie poczułem dotyk na ramieniu. Odwróciłem się i zobaczyłem żołnierza z kałasznikowem w ręku.

Jak pan tu wszedł?, wręcz wykrzyczał.

Skonsternowany i bardzo zestrachany odpowiedziałem zgodnie z wcześniej przygotowaną wersją.

-A, o tam, tą dziurą, gdzie siatka... była zerwana.

Żołnierz zakuł mnie w kajdanki, podprowadził do zerwanej siatki i zaczął analizować zadeptany piasek. Nie wierzę panu, powiada, bo teren ten jest dokładnie sprawdzany co pół godziny, po czym zapytał gdzie jeszcze chodziłem i co widziałem.

Nigdzie nie chodziłem, tylko tu, o co najwyżej czterdzieści metrów w prawo i w lewo.

Pójdzie pan ze mną do komendanta, zdecydował.

Poszliśmy więc. Szliśmy w milczeniu ok. pół kilometra, żołnierz niósł mi koszyk a ja ściskałem pod pachą marynarkę,.. gdy oczom moim ukazały się dwie potężne anteny umocowane na niemniej potężnych słupach. W budynku położonym w środku, znajdowało się jak się okazało, pomieszczenie dla kilku żołnierzy, oraz mała świetlica z telewizorem, służąca też jako jadalnia. Przez chwilę skojarzyłem sobie to leśne zjawisko z domkiem baby jagi z bajki o Jasiu i Małgosi. Polecono mi zająć miejsce i czekać na komendanta nie rozkuwając moich rąk. Po paru minutach przyszedł bodajże porucznik, kazał mnie rozkuć, a następnie wypytał o moją tożsamość, cel wizyty w lesie, a podając mi arkusz papieru polecił napisać wszystko co widziałem na własne oczy. Oczywiście, gdyby wartownik poprzestał na wypędzeniu mnie z lasu, to mógłbym napisać, że nic nie widziałem, ale teraz, gdy moim oczom ukazało się całe ustrojstwo plus szumiąca i świszcząca zgrzytem aparatura gdzieś tam za ścianą, no to już było co opisywać. Przeczytał, a następnie w celu upewnienia się, że nie mam aparatu fotograficznego musiałem wysypać na podłogę wszystkie grzybki, nieco je uszkadzając. Długo ślęczał nad moim dowodem osobistym wypytując o przeróżnych jego znajomych noszących podobne nazwisko. Od czasu do czasu próbował szukać w myślach naszych wspólnych znajomych. Za okładką dowodu znalazł fotkę, jaką wykonałem w lesie nad morzem mojemu synowi, z tym, że zdjęcie to było mocno nieudane, bo postać była zbyt zamazana. Uświadomił sobie, że mam tendencje do fotografowania środowisk leśnych, a więc być może i tym razem dokonałem „szpiegowskich” zapisów. Kazał mi się zatem rozebrać za przeproszeniem do majtek, by w moich ciuchach dokonać szczegółowej lustracji. Nic nie znalazł, poza papierosami i zapalniczką. To trwało około trzech godzin. Zacząłem protestować, jako że jestem przetrzymywany bezprawnie i do tego doskwiera mi już głód i pragnienie.

-Co z panem zrobimy, to się jeszcze okaże po mojej konsultacji z komendą WSW. Tymczasem polecił żołnierzowi zaprowadzić mnie na stołówkę, gdzie zjadłem smaczną kaszę z gulaszem, nałożoną na metalowy talerz z dużego wojskowego termosu. W międzyczasie porucznik z kimś rozmawiał przez radio i telefon.

W godzinę po poczęstunku komendant powiadomił mnie, że jedzie po zaopatrzenie do komendy w mieście w którym mieszkam i może mnie ze sobą zabrać. Po drodze powiedział, że jako ich przeciwnik nie jestem notowany, dlatego nie ma podstaw do dalszego przetrzymywania mnie, tym bardziej, że sprawdzili moje zatrudnienie i opinię w pracy, a ponadto że jego przełożony legitymuje się nomen omen takim samym nazwiskiem i imieniem jak ja, tyle, że na drugie. Zdziwiłem się, bo dotychczas myślałem, że tak rzadkim i ładnie brzmiącym nazwiskiem może się tylko szczycić mój brat i ja. No może jeszcze słynny polski kompozytor o imieniu Juliusz, zmarły w 1885 roku.. Uśmiechnąłem się do siebie.

Zanim dojechaliśmy do mojego domu spytałem:
A tak w ogóle, skoro zostałem zatrzymany w gruncie rzeczy mało zasadnie, proszę mi powiedzieć, co to za instytucję ulokowaliście w tym głębokim ciemnym borze?

Pomyślał przez chwilę i rzekł: utrudniamy panu słuchanie Jana Nowaka Jeziorańskiego.
Szczerze mówiąc sam się domyśliłem, ale miło posłuchać potwierdzenia z pierwszej ręki, aczkolwiek to temat dla wielu trywialny. Takie czasy. Ot, przygoda jakich wiele w świecie... „przestępczym”.

 
Trochę już sfatygowane, ale mimo to bardzo urodziwe grzyby dowiozłem do domu.

Komentarze

  1. Pękny grzybek no i przygoda jak sie patrzy.Dobra ciekawostka panie torunczyku. pozdrawiam.AA

    OdpowiedzUsuń



  2. Nie na temat, ale wiem, że porusza pan czesto te problem, no więc: Kler mordę w kubełw sprawie in vitro i aborcji. I szorować odprawiać koronki do kościółka!
    kler wynocha z przestrzeni PUBLICZNEJ !!!
    to nie są parlamentarzyści, to nie są politycy - czy może we własnym mniemaniu jednak są?
    spadać z polityki, pasibrzuchy - wy nie jesteście od polityki.

    Moi drodzy , nie wiem czy pamiętacie głośną sprawę, jaka
    miała miejsce w Watykanie w roku 1984???? Podczas oczyszczania kanalizacji enklawy Watykanu znaleziono bardzo dużo płodów ludzkich oczywiście w stanie rozkładu. Kanalizacja Watykanu jest odrębną siecią i nie ma mowy,że te martwe płody ludzkie przypłynęły z Miasta Wiecznego czy pobliskich miast.To płody nienarodzonych dzieci spłodzonych w Watykanie. A swoja drogą to ówczesne władze Watykanu powinny były spalić na stosie, jak to czynili za dawnych lat, te owoce rozpusty a nie pozwolić na ich znalezienie i aferę. Było bardzo głosno wówczas, ale ja już nie sledziłam tej sprawy bowiem z Włoch musiałam wyjechać na inny kontynent.Cicho dzisiaj o tym, bo i czym tu sie ma chwalić rozpustny kościół, któremu lubieżność nie jest obca??? A na koniec mała dygresja.... też bym może była zakonnnicą.. gdyby nie ten interes pod spódnicą.Joli.

    OdpowiedzUsuń
  3. Grzyby, grzyby, grzyby, a może jednak na ryby... albo na dziewczyki?.Zdzicho.

    OdpowiedzUsuń
  4. Wszystkie grzyby są dobre, ale zielonki smażone to jest niebo w gębie.AaaA

    OdpowiedzUsuń
  5. Jestem w stanie doskonale zrozumiec Pana "wystepek" . Nic tak nie wciaga, jak zbieranie grzybow. Ma ono wrecz charakter nalogu: czasami lazi sie 3 godziny po lesie, bez jakichkolwiek efektow i nagle... GRZYB! Doping jak diabli, ktory w efekcie przyciemnia wszystkie ryzyka i idzie sie na bank.

    Pozdrawiam

    J.

    OdpowiedzUsuń
  6. Opisał pan zdarzenie, które przyspozyło panu klopotów, ale chociaz grzybków panu ne zabrali, bo w końcu znalezione na terenie tajnym, niedostepnym dla wszystkich.Ja mam inne doświadczenie z grzybobrania. To było siedemnaście lat temu. Wybrałem sie na grzybki do lasu pod Lesznem, niedaleko mieszkałem.Jak każdy grzybiarz chciałem wzrokiem okupić cały teren sam i nie znoszę gdy ktoś inny się pałęta w okolicy i mi podbiera grzyby. I właśnie w pewnym momencie zauważyłem taką okutaną w stare ciuchy i gumiaki kobitkę, więc uciekałem przed nią na inny teren. Spotkaliśmy się na przystanku autobusowym podczas powrotu do domu i tu oczarowanie. To żadna kobicina, ale piękna dziewczyna w moim wieku. Od słowa do słowa umówilismy sie na kawkę w miejscu zamieszkania. Dzisiaj jest moja żoną i mamy dwoje dorastających dzieciaków.Nazywam ją cały czas sówką, bo raz że z lasu, a drugi raz, że mało śpi.Tak to nie tylko grzyby, jeżyny i jagody mozna znależć w lesie. Trzeba tylko tam często zaglądać i dobrze sie rozglądać. Pański artykuł uzmysłowił mi moje początki udanego małżeństwa.Pozdrawiam.Karol z Leszna

    OdpowiedzUsuń
  7. Gratuluję panu Karolowi z Leszna.To najcudowniejszy grzybek jaki sie panu trafił w tym lesie na przestrzeni życia.Okazuje sie, że nie szata zdobi człowieka.Miło poczytać. pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  8. Grzyby, grzybki, grzybunie. Bardzo cieplutki temat.I smaczny jak dla mnie.Gdyby nie było zimy to cały rok bym łazila po lesnych kniejach, pagórkach i dolinach i niekoniecznie musiałabym nazbierac. Ja tak jak wędkarz, byle tam byc jak on nad wodą. Magda.

    OdpowiedzUsuń
  9. Ja tak jak Magda lubię chodzić po lesie a jak znajdę coś do koszyka to świetnie! Obie opowieści - historia p. Toruńczyka i p. Karola bardzo, bardzo przypadły mi do gustu. Świetnie się je czytało. Pozdrawiam wszystkich piszących i czytających!Ola.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

JONO PODKIVANO

TUMIWISIZM

ŻYCIE mnie MNIE