CZYM MOGĘ SŁUŻYĆ?


Zbliżające się szybkim krokiem mistrzostwa Europy w piłce nożnej EURO2012 zmusiły mnie niejako do zakupu nowego telewizora o standardach XXI wieku. W tym celu udałem się do najbliższego sklepu RTV AGD. W myślach odtwarzałem sobie przypadek, jak to w latach osiemdziesiątych w podobnym celu zawitałem do oczywiście uboższego przybytku. Moim rodzicom zamieszkałym w małym mieście, po latach eksploatacji telewizor marki Unitra odmówił jakiegokolwiek posłuszeństwa mimo, że oboje na zmianę walili w niego pięściami. Mieszkasz synu w dużym mieście powiedzieli, gdzie sklepów multum, to łatwiej ci będzie kupić nam jakikolwiek, ale nowy aparat TV. Podjąwszy się spełnienia prośby, nie przypuszczałem, że aby kupić czarno-biały telewizor należało zapisać się do kolejki, a następnie codziennie odhaczać się na liście oczekujących na dostawę.. No ale trudno, skoro się zgodziłem, słowa trzeba było dotrzymać. Po dwutygodniowych codziennych wyprawach do sklepu, upragniony towar zwiozłem do domu staruszków, ku wprost oszalałej radości i dziękczynienia. Dzisiaj zachodzę do galerii handlowej i widzę porozwieszanych na ścianach trzydzieści aparatów LCD o szerokości przekątnej ekranu od 25 do 45 cali. Kierownik salonu wita mnie serdecznie jak jaki bliski znajomy i pyta w czym może mi pomóc. Nie wiem, zbyt dużo tego pan ma, będzie problem. Następnie z ciekawości handlowej dowiaduje się ode mnie z jaką gotówką doń przychodzę. Podałem stan konta portfelowego i w parę minut miałem odpowiednio dobrany zakup. Nie, nie, nie! Szanowny pan nie dotyka sprzętu. Proszę podać adres, a nasz pracownik w przeciągu pół godziny dostarczy telewizor do domku, zamontuje i uruchomi go zgodnie z dopływem sygnału kablowego. Tak oto w kwestii handlu doczekaliśmy się standardu europejskiego. Na razie w kwestii handlu i nieco troszkę w kwestii usług, nie płac i emerytur. A przecież jeszcze trzydzieści lat temu, czyli niezbyt znowu tak dawno człowiek krępował się głośniej wejść do jakiegokolwiek sklepu by przypadkowo nie przebudzić z błogiego snu ekspedientkę. Nie miały one w zasadzie żadnej uciążliwej pracy, bowiem towaru na składzie nie było praktycznie żadnego, nie licząc tego odłożonego dla przyjaciół i rodziny pod ladą. W sklepach z tekstyliami i obuwiem często trzaba było kupować rzeczy nie na miarę, ale na sztuki (być może uda się w razie czego z kimś wymienić). Praktycznie najbardziej uroczo w kwestii uprzejmości nabywało się towary od tzw. baby na targowisku. Ale co ja będę tu wyliczał tego typu utrudnienia, jak prawie wszyscy doświadczyliśmy tej przygody. Octu nie brakowało, a to już coś mówi. W telewizji człowiek oglądał kulisy handlu na świecie i dlatego o ile mi czas i pieniądze pozwoliły zdecydowałem się przyjrzeć temu osobiście. Wiadomo, w tamtych czasach bez paszportu można było udać się wyłącznie do sąsiednich demoludów. Zatem najpierw pojechałem na Węgry, gdzie spostrzegłem, że gospodarka Madziarów kręciła się nieco szybciej i wydajniej, aczkolwiek jeszcze była daleko do standardów światowych. Zwyczajem narodowym Polaków zabrałem co nieco na tzw. zaprzyjaźniony handel, by nie wracać z pustymi rękami. Bez trudu kupiłem wędliny w postaci kiełbas, salami i tokaju, a perypetie z zakupem noża opisałem w innym poście. W tym czasie u nas kłaniając się kierowniczkom sklepu mogłeś na tzw. kartkowe kwadraciki na mięso dostać kawałek wołowiny z kością, lub ów kwadracik wymienić z kimś na inny pozwalający zakupić pół litra wódki po godzinie 13.00. W drugiej kolejności w zorganizowanej grupie pojechałem w podróż po radzieckiej Rosji, od Petersburga poprzez Irkuck, Taszkient, Erewań, Tbilisi, Soczi, Moskwę. Jak wiadomo w tym kraju nie było żadnych problemów ze sprzedażą rzeczy przywiezionych z Polski. Etażowe w hotelach ograbiły mnie z całej garderoby od dość zniszczonej marynarki sztruksowej po używane adidasy (Radoskór)) płacąc dość na tyle hojnie, że mogłem w ich sklepach dla inostrańców zakupić złote precjoza. Sklepy ogólnodostępne były dość dobrze zaopatrzone. Sklepy mięsne zapraszające szyldem „kołbasa”, rzeczywiście serwowały tylko jeden gatunek kiełbasy (grubej) oraz mięso z rąbanki. Podobnie „bułocznaja” serwowała jeden gatunek chleba i mało smaczne kajzerki. Na suku (to taki rynek islamski) w Erewaniu kilogram mandarynek kosztował trzy razy mniej niżeli kilogram ziemniaków. W tym czasie u nas nie uświadczyłeś mandarynek nawet na lekarstwo. Ziemniaki bowiem oni jedzą wyłącznie na przystawkę, jak my np. mizerię. Blisko miesiąc objadałem się miast kartofli makaronem w różnych smakach i konfiguracjach gastronomicznych. Na przełomie ostatnich dwóch dekad ubiegłego wieku zdarzyło się, że niespodziewanie otrzymałem większą gotówkę w ramach tzw. jubileuszówki i z miejsca, zanim wróciłem do domu, w Orbisie wykupiłem wycieczkę do Kopenhagi i szwedzkiego Malme.. Po pokonaniu trudności w walce o paszport (rozmowa ze smutnym panem i podpisaniu zobowiązania o zachowaniu tajemnicy państwowej), tak jakbyśmy mieli cokolwiek do ujawnienia i odbyciu podróży promem znalazłem się w towarzystwie kolegi z jednej wspólnej kajuty w porcie kopenhaskim, gdzie powitała nas słynna syrenka usadowiona na kamieniu i wpatrzona w morze. Oczywiście rynek handlowy Kopenhagi oczarował nas omdlewająco. Z wystaw uśmiechały się do nas wygłodniałych szyneczki i przeróżne kabanosy, zmuszając do przekroczenia progu sklepowego. Wszystkie wystawy obwieszone luksusowym towarem. Można było tylko popatrzeć i podziwiać, bo jak można zaszaleć za 100 dolarów, które nota bene dostałem od wujka księdza pod warunkiem, że przyślę mu kartki z obu miast. Była to gwarancja, że rzeczywiście pojadę na Zachód, a nie wydam tej setki na wrangle i francuskie koniaki w polskim peweksie. Mimo niedużej gotówki chciałem też zrealizować zamówienie mojej małżonki. Prosiła mnie o zakup (taka była moda) krempliny na spódnicę, oraz kilku motków moherowej wełny (dzisiaj symbolu sympatyków ojdyra z Torunia). Miałem szczęście, bowiem właściciel sklepu przed którym gaworzyliśmy z kolegą, zaprosił nas po polsku do wnętrza. Okazało się, że to nasz rodak-Żyd z Włocławka, wypędzony przez Gomułkę w 1968 roku. Ucieszył się nami jak małe dziecko, a przywołana żona poczęstowała nas dobrą kawusią. Chciał się dowiedzieć o kraju rodzinnym jak najwięcej. Zakup prezentów dla żony okazał się drobnostką, bowiem sprzedawca wziął tylko połowę ceny, a nawet obdarzył nas na pożegnanie prezentami w postaci parasolek. Zwyczajowo z Polski przywiozłem bodajże dwie butelki „żubrówki”, które w nocy w słynnym parku Tivoli sprzedałem kelnerom za taką cenę, iż mogłem kupić jeszcze wiele atrakcyjnych rzeczy (m.in. prawdziwe amerykańskie dżinsy), oraz z ciekawości dwa wydawnictwa „świerszczykowe,”z Malme, które mi zabrano podczas odprawy w Szczecinie), co mi sprawiło szczególnie przykrą niespodziankę, bowiem w kilka dni po powrocie w skrzynce listowej żona znalazła pismo które brzmiało, że zarekwirowane materiały pornograficzne zostały komisyjnie zniszczone. Nocą z kolegą włóczyliśmy się po ulicach oświetlonych neonami. Chcieliśmy zobaczyć słynną dzielnicę uciech (zobaczyć, nie skorzystać, bo to nie na naszą kieszeń). Zapytany policjant wsadził nas do motocykla z koszem i zawiózł na ulicę Andersena (tego od bajek). Tam wzdłuż jednej ściany domów pięknie oświetlonych na różowo można było się przyjrzeć różnokolorowym na pół nagim dziewczynkom uśmiechających się prawie do każdego chłopa. Do nas też i to szczególnie. Chwatit, jak dla przedstawicieli demoludów, dalej to już istna aberracja kolego, rzekł mój towarzysz. Praktycznie po tej wycieczce poznałem dogłębnie ten zgniły Zachód, dzięki temu, gdy w kilka lat później, już służbowo znalazłem się dwa razy we Włoszech to poczułem się jak Europejczyk. Wprawdzie w sklepach posługiwałem się rozmówkami, bo mimo uprzejmości sprzedawców, na migi nie potrafiłem się porozumieć w sposób zadowalający. Tu bardzo mi się spodobał szacunek dla klienta. Nie zdążysz powiedzieć dzień dobry a już słyszysz z ust sprzedawcy: „buongiorno come posso aintarla”, co znaczy witamy, czym możemy służyć. Dzisiaj już w Polsce taki jest stosunek do każdego klienta, ale ja z tym (stosunkiem) się zetknąłem już co najmniej piętnaście lat temu. Z walutą nigdy nie było najlepiej, dlatego zwykle nastawiałem się na zwiedzanie, a jak wiadomo we Włoszech jest na co popatrzeć, ale dzięki oszczędności nabyłem małą kamerę „sanju”. Nowość w rodzinie. W rok później udałem się na kilka dni również służbowo, tym razem do Paryża. Był to bardzo atrakcyjny wyjazd. Załatwiałem bazę pobytową dla starszych kolonistów z zakładu pracy akurat w okresie Mistrzostw Świata w piłce nożnej. Piękne noclegi w bungalowych domkach opodal Versalu. No cóż, jaki jest Paryż każdy wie. Wieczne święto, jak mawiał autor „Starego człowieka i morza”. Ponieważ jest to jedyny zachodni język, którego nie skromnie mówiąc najbardziej w życiu liznąłem w szkole średniej z oceną bdb. przeto starałem się bez niczyjej pomocy radzić sobie sam, zarówno w relacjach spotkań ulicznych, jak i w marketach. Pamiętam, doskonale się porozumiałem podczas zakupu diskmana dla syna jak i innych drobiazgów. Wiedziałem, że we Francji kobiety niezbyt lubią, gdy zwracasz się do nich słowem madame, chyba że już są w bardzo zaawansowanym wieku. Oczywiście po zwyczajowym powitaniu i zapytaniu czym może ci służyć, czyli „bonjour comment pui-je aider”, z uśmiechem spojrzą na ciebie gdy zwrócisz się do niej „ desole mademoiselle”. Wtedy przyłóż ją do rany. Gdy niezbyt zrozumiesz o czym ona mówi przy zakupie towaru, to wiedz, że zapewne mówi o cenie. Wtedy wystarczy poprosić by kwotę ci napisała na kartce np.” Sil vous plait ecrivez moi”, przy tym należy wdzięczyć się uśmiechem. Vous etes un Polonais?- Oui mademoiselle, odpowiedziałem z następnym uśmiechem, oczekując pytania o Wałęsę. W każdym razie po odbytych podróżach, zarówno tych prywatnych, jak i służbowych pozostały mi bardzo miłe retrospekcyjne wspomnienia. Powracam do nich swoimi myślami tym bardziej, że jestem już człowiekiem w miarę wiekowym i nie bardzo dzisiaj mnie stać na podobną „voyage”. Pozostają mi wspomnienia i fotki z Wikipedii.
No to sobie tak pobajdurzyłem jak prawdziwy globtroter, do którego mi bardzo, bardzo daleko, ale cóż ja mam innego dzisiaj do roboty, mówiąc kolokwialnie?. A wszystko dzięki Euro 2012 i konieczności zakupu nowego LCD. Na koniec handlowy dowcip z Polski:

Kobieta wchodzi do sklepu z dywanami:
-Chciałabym coś praktycznego do pokoju dziecinnego.
-A ile ma pani dzieci?, pyta sprzedawca widząc zaawansowaną ciążę.
-Na razie sześcioro.
-To najpraktyczniejszy byłby asfalt.

Komentarze

  1. Przypadkowo zerknąlem na zamieszczoną syrenkę, która siedzi sobie na wybrzeżu duńskim. Jestem mieszkańcem Gdyni, ale całą moja najbliższą rodzinę mam w miejscowosci połozonej opodal Kopenhagi. Córka, zięć i dwoje przemiłych wnuków. Mieszkaja tam od kilku lat i wszyscy już czuja się Wikingami. Kochają razem ze mną Polskę, ale nigdy już do niej nie powrócą. Zyją tu bez koscioła, ale postepuja po bozemu jak wszyscy Duńczycy. Płacą uczciwie podatki, nie kradną, nie oszukują, nie wyprzedzają na ciagłych pasach. Przyjaznią się z innymi nacjami, których przygarnęła gościnna Dania.Nie są milionerami bo zarabiaja akurat tyle aby zyć jak przystało na prawdziwych europejczyków. Ja bym tez tam zamieszkał, ale nie teraz bo po pierwsze nie znam trudnego języka, a po drugie tu w Gdyni mam mamę . Więc muszę się nia opiekowac. Gdy przylatuje na lotnisko w Kopenhadze to muszę za każdym razem odwiedzić te piekną syrenke, bo tak jej obiecalem za pierwszym pobytem. Nie lubie płynąć promem, wolę polecieć samolotem.Ciesze się z tego, że moi bliscy znależli swoje miejsce w tak nowoczesnym i opiekuńczym kraju. Mają już obywatelstwo, a ja jestem z tego dumny. Przeczytałem pana blog, będę częściej to robic. Dziekuję za moją ukochaną syrenkę i pozdrawiam. Nieanonimowy S. Borowy.

    OdpowiedzUsuń
  2. Francuzi na ogół nie lubią obcych języków i często nawet, jeśli potrafią się w danym języku porozumiewać, nie zrobią tego. Wybierając się do Francji najlepiej zaopatrzyć się w mini-rozmówki, gdyż wielu z nich, szczególnie starsze pokolenia, wyznaje zasadę, że przyjeżdżając do ich kraju należy znać ich język. amadeo.

    OdpowiedzUsuń
  3. Szanowny kolego z czasów PRL.Interesujące jest, że kilkanascie lat temu produkowano w Polsce wódkę "Vistula" i "Baltic",(tez była na kartki), prawdopodobnie wykorzystując technologię opartą na hydratacji etylenu. Badania specjalistyczne wykazały, że nie nadaje się ona do spożycia ze względu na wysoką zawartość składników toksycznych. Producenci tłumaczyli natomiast, że jest ona dobra, gdyż nawet eksportują ją do Australii.
    Po pewnym czasie przyszły z Australii informacje, że polski alkohol nabywają główni tubylcy z różnych plemion i po zmieszaniu z niewielką ilością benzyny i krwią kazuara spożywają podczas obrzędów religijnych. Wypicie takiego płynu dostarczało miejscowym czarownikom nadprzyrodzonych mocy.Mysmy wszyscy doznawali tej nadprzyrodzonej mocy wytrzymując to co się wokół nas działo.Pozdrawiam i tak jak sobie życzę zdrowia. Malkontentpeerelowski.

    OdpowiedzUsuń
  4. Jest parę % ludzi w Polsce, którym teraz żyje się lepiej niż za PRL. Kim są, wiemy, widzimy, zwykle mają się świetnie dzięki właśnie gospodarce planowanej (socjalistycznej) funkcjonującej w ich branżach. Będą oni zaciekle bronić obecnego status quo, swojego dobrobytu kosztem 95% społeczeństwa. Wasza sprawa Polacy czy dacie się jeszcze długo zwodzić.ja

    OdpowiedzUsuń
  5. A pamiętacie? Niegdyś standardowy składnik toalety każdego szanującego się polskiego mężczyzny. Jednym służył wiernir, inni tracili przez niego włosy i paznokcie. Popularna była nawet plotka, że Biały Jeleń powstaje z ludzkiego tłuszczu pozostałego po zamordowanych w Polsce Żydach. Zarówno plotka jak i sama marka nie przetrwały jednak próby czasu. Dziś jednak Biały Jeleń doczekał się reinkarnacji, na jak długo zobaczymy… Przyglądam sie kazdej zakupionej kostce.Terenia z gór.

    OdpowiedzUsuń
  6. Moja wzmianka o zakupie telewizora i mięsa w PRL spowodowała u Państwa przeróżne skojarzenia np. z mydłem Biały Jeleń, czy też z wódką Vistula. Tak, prawdopodobnie wszyscy używalismy tego mydła i jakoś nic nam się nie stało. Nawet wiekszość) zachowała włosy.Tę wódeczkę, którą plemiona Aborygenów uzywali jako para narkotyków też osobiście piłem i to wyłącznie dla poprawy nastroju bez uzycia benzyny.Tamte czasy wspomninamy z różną reakcją. Jedni z rozmarzeniem, zaś inni z obrzydzeniem. Tak jak jutro bedziemy wspominać czasy dzisiejsze.A Panu Borewemu przytakuję-Dania to cudowny kraj, jak wszystkie państwa skandynawskie.Wszystkich pozdrawiam.T.

    OdpowiedzUsuń
  7. Panie Torunczyku, toz nostalgia zakupow telewizora badz zdobycie ongis miesa, jest zdecydowanie lepsza alternatywa, niz niekonczacy sie festiwal smolenski, gdzie nawet nagrod jeszcze nie ufundowali, bo blaszki nie przyciete.
    Ale ja nie o tym mialam. Tak jak trafnie Pan podsumowal, kazdy system polityczny, ktory luzuje poprzedni, zawsze znajdzie malkontentow i przyjaciol. Jestem pewna, iz czasy PRLowskie inaczej beda wspominane przez ludzi, ktorzy je przezyli jako mlodzi i prezni, w odroznieniu do obywateli, ktorzy musieli sie starac o rodziny i byt.
    Jedno mi sie jednak widzi: PRL dal nam, tzn. tym, ktorzy w tych czasach zyli, doskonale wyksztalcenie, nie tylko te ogolne. I dal nam okazje wykorzystania niesamowitych talentow organizacyjnych, improwizacyjnych tudziez. Ja z tego do dzis profituje i czasami z gowienka bicz ukrece, jak potrzeba.
    Rowniez w tym aspekcie , zycie, systemy, ideologie maja zawsze dwie strony - sztuka jest wybrac te rozsadna i dla nas korzystna.

    Pozdrawiam serdecznie

    J.
    PS: Rozkreca sie Pana blog. Milo to zaobserwowac.

    OdpowiedzUsuń
  8. Fakt autentyczny: Po zapytaniu przez konsultantkę w jednej z perfumerii " w czym mogę pomóc" Pan grzecznie odpowiedział " w spłacie kredytu.MM

    OdpowiedzUsuń
  9. Racja wielka proszę pana torunczyka. Sprzedawcy zwykle spali. A co mieli robić za te grosze. Przeciez nie było zadnego towaru. Ja tez kupilem koszulę o dwa numery za dużą i wymieniłem ze starszym bratem na używaną. Dobre przykłady, a i wycieczki dosyć atrakcyjne.Fajne to wszystko.Pozdrawiam. Axel/rose.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

JONO PODKIVANO

TUMIWISIZM

ŻYCIE mnie MNIE