ODSKOCZNIA


Postanowiłem nieco odskoczyć od tematów związanych z „prześladowaniem Kościoła”, totalną, a „niezasłużoną” krytyką sekty Kaczyńskiego, oraz gospodarczo-politycznego rozmamłania naszego rządu, a korzystając z tego, że zbliżają się święta Wielkanocne (dla jednych najważniejsze w roku, dla innych jako te drugie z kolei), napisać to, co mi ślina na język przynosi. Tematyka pt. zbrodnicza historia, antyludzka doktryna, pazerność i pedofilia, czyli wszystko to, o co każdy światły człowiek oskarża urzędników pana Boga, jest już cośkolwiek nudna. Przeto, jak powiadam, a zdarza się to zwykle przed świętami, trochę o ludzkiej normalności. Normalności pozwalającej żyć nie tylko z różańcem w ręku na klęczkach modląc się o to, by premier Orban pomógł Kaczorowi zdobyć władzę. Normalny, powtarzam, normalny człowiek aby żyć „normalnie” musi znaleźć czas na sen, pracę, kulturę w szerokim pojęciu, no i powinien się odpowiednio odżywiać. Właśnie ten ostatni czynnik ludzkiej egzystencji postanowiłem umieścić w formie posta jako mnie osobiście dotyczący. Dlatego, że bardzo lubię jeść. Jeść, nie znaczy obżerać się. A pod słowem lubię jeść mam na myśli spożywanie posiłków, które wyłącznie radują (łechcą) moje podniebienie. Tak się składa, że życie mnie nie zawsze usadawiało w fotelach pokoju wypoczynkowego w oczekiwaniu na kelnera. Musiałem tudzież zaglądać do kuchni, aby przyrządzić cokolwiek nie tylko dla siebie, ale i podopiecznych domowników. Mam swoje ulubione posiłki i to niekoniecznie zaliczające się do wykwintnych, ale którymi bez skrupułów mógłbym podejmować pana prezydenta, premiera, czy chociażby upadłego angielskiego lorda. Dobrze się składa, że akurat aktualnie moje specjalite kulinarne zamyka się wyłącznie w kilku znanych daniach i są one bez szemrania akceptowane przez domowników. Piszę ja, a nie np. moja ukochana Żona. Ano jest tak, że zarówno ja, jak i Ona potrafimy czynić cuda smakowe i zdarza się nam w związku z tym robić „wyścigi” zarówno w wymyślaniu potraw, ale też w ich przyrządzaniu. W tym miejscu powinienem posłużyć się wyliczanką ulubionych potraw obiadowych, jak i tych podawanych na śniadanie czy kolację. Otóż, cała rodzina wie, że najbardziej moja dusza śmieje się do prawdziwego rosołu z prawdziwej kury, bądź wołowiny. Oczywiście jadałem rosołki z bażantów, które są ambrozją, czyli pokarmem bogów, ale gdzie dzisiaj kupisz bażanta. Sądzę, że tylko myśliwi mogą zaspakajać podobne zachcianki. Tu przyznaję, że dobry rosołek mogę jeść zarówno z makaronem, jak i z ziemniakami, co nie jest często spotykane. Na pewno udają mi się dobre zupy jak: pomidorowa (koniecznie na bazie rosołu), jarzynowa z prawie wszystkich dostępnych w kraju warzyw, grochówka (wojskowa), fasolowa, grzybowa na bazie zielonych gąsek, botwinka i barszcz ukraiński (specjalność Małżonki), góralska kwaśnica i wiele innych, które moi czytelnicy mogą znaleźć w przepisach w internecie, do których w chwilach wątpliwości też zaglądam. Poza zupami uwielbiam wszelkiego rodzaju pieczenie wieprzowe, wołowe, cielęce, drobiowe, a nawet z królików (do których się przekonałem dopiero po wielu latach). Spożywanie posiłków tu w kraju uważam za wyjątkowe dobrodziejstwo, bowiem urodzony nad Wisłą od maleńkości wdychałem te nadzwyczaj aromatyczne zapachy wydobywające się z kuchni, powodujące niekontrolowany ślinotok. Fakt, zdarzało mi się w życiu podczas okazjonalnych wojaży po świecie popróbować posiłków regionalnych, a nawet kontynentalnych. Pamiętam, że w dalekim Irkucku, zwanym Paryżem Syberii, posiłki podawano na bazie ryb, różnych mięs i ziemniaków .Ale już w Taszkiencie a nawet w europejskim Erewaniu i Tbilisi moje codzienne posiłki obiadowe były komponowane z przewagą baraniny, przyprawionej obfitymi sosami, której to nie mogłem przełknąć, tym bardziej, że nie zawsze te dania były nawet dostatecznie ciepłe. Wielkiego wyboru dla Polaka w ich menu tam nie ma. Zapamiętałem lepioszki z pieca zamiast normalnego chleba i często posiłki przyrządzane z granatów i czegoś tam. Dobrą baraninę, a raczej jagnięcinę z rożna podano mi w Białce Tatrzańskiej u moich przyjaciół M.J.R. górali w pensjonacie „Maryna”. Tu serdecznie ich pozdrawiam. Posiłki azjatyckie, a nawet niekiedy śródziemnomorskie podawane z różnie komponowanymi makaronami (ziemniaki tam służą za przystawki-sałatki) są dla Polaka, Niemca, Białorusina, Ukraińca i Rosjanina okazją do zdeterminowanej próby schudnięcia, bowiem sam barani zapach odstręcza od biesiady. Dla mnie podobnie wyglądają posiłki złożone z tzw. owoców morza. Tak, wiem to bardzo wykwintne potrawy złożone z małż, ośmiornic, krewetek, homarów i innych skorupiaków. Z grzeczności i nawyku do demonstracji dobrego wychowania jadłem, ale nie akceptowałem jako coś co, mógłbym polubić. Owszem, inne francuskie włoskie, czy też chorwackie potrawy na bazie makaronu i przeróżnych sosów dają się przypodobać mojemu podniebieniu, szczególnie przy akompaniamencie dobrych win. Nie przepadam też za czeskimi knedliczkami, chociaż Czechów bardzo lubię. Mówcie co chcecie, ale nie ma jak polski schabowy z kapustą zasmażaną i ziemniakami. Nie ma jak polskie wołowe flaki w rosole,. Nie ma jak polskie duszone żeberka, czy bigos pół na pół z dobrym mięsiwem. Nie ma jak polskie gołąbki. Nie ma też jak polski gulasz. Bardzo też lubię gulasz węgierski (oryginalny), albo zupę gulaszową z odrobiną czystej wódeczki. Pamiętam, było to podczas podróży służbowej z Wiednia do Budapesztu. Wraz kolegami po dwudniowej lustracji zabytków najjaśniejszego Franciszka Józefa postanowiliśmy pojechać do na Węgry, gdzie goniły nas zresztą obowiązki. Był już ciemny wieczór. Planowaliśmy, że zjemy cokolwiek po drodze. W końcu Węgry to Europa lata 90-te. Niestety przez kilka dziesiątków kilometrów nie spotkaliśmy ani jednego przybytku podającego cokolwiek na ciepło. Gdzieś w połowie drogi (to była miejscowość o rosyjskiej nazwie Ivan) zauważyliśmy oświetlony szyld „gulyasleves”, co po polsku znaczy zupa gulaszowa, zapamiętałem to do dziś, podobnie jak "jono podkivano", czyli dzień dobry. Ponieważ była już północ właściciele szykowali się do zamknięcia przybytku. Prawdopodobnie obylibyśmy się smakiem z litrem śliny w ustach, gdyby nie pomoc kuchenna pochodząca z Polski. Ona słysząc ojczysty język uprosiła szefa kuchni by nas obsłużył, a ona jest gotowa dłużej zostać w pracy. Oczywiście zamówiliśmy zupę gulaszową. Potem drugą zupę gulaszową. Potem trzecią zupę gulaszową. Kucharz wyszedł z założenia, że nie będzie co chwila biegał z miseczkami do naszego stołu, dlatego postawił między nami cały kocioł owej bardzo smacznej zupy, a na dodatek podał butelkę palinki (wódki regionalnej). Zastanawialiśmy się, czy chciał nas tym garem ośmieszyć, czy jego intencje miały wyłącznie komercyjny charakter. Wyjaśniło się wszystko za chwilę, bowiem przy naszym stoliku zjawił się sam właściciel, którego ściągnięto z domu. Postanowił nas ugościć jako „bratanków”stawiając na stole jeszcze jedną butelczynę, tym razem chorwacką rakiję. I tylko żal, że nie wszyscy mogliśmy oddać się tej popijawie, bowiem ktoś musiał prowadzić samochód. Do dzisiaj bardzo lubię (wraz z rodziną) zupę gulaszową i chociaż nie należy do tanich, gotujemy ją od czasu do czasu. Można by pomyśleć czytając tego posta, że kuchnia jest moim najważniejszym królestwem. Otóż odpowiem ambiwalentnie. Jako smakosz lubię komponować, a więc i doprawiać do idealnego smaku coś, co powoduje uśmiech na twarzy domowego konsumenta, ale też nie bardzo się widzę w tejże kuchni jako tego, co to z ochotą
chciałby doprowadzić ją do pierwotnego stanu. Żeby nikt nie pomyślał, że oto przedstawiam się jako wymarzony mąż i karmiciel rodziny, muszę się przyznać, że absolutnie nie znam się na pieczeniu jakichkolwiek ciast, a nawet naleśników, kopytek, czy też innych śląskich klusek. W każdym razie mam już zaplanowane dania na świąteczny wielkanocny stół. Żonie moje menu się spodobało. Ręczę, że będzie się po czym oblizywać.

Komentarze

  1. Panie Torunczyku,

    czy umiejetnosc turlania klusek slaskich badz akrobatyczne przewracanie w powietrzu pysznych nalesnikow nominuje Pana automatycznie do miana wymarzonego meza i karmiciela, smiem watpic. :D
    Moim zdaniem, ten rosol zupelnie wystarczy. A jak jeszcze sie don rozebrac mozna???!!! To nic, tylko hulaj dusza, czorta nie ma.

    Wielkanocne menu. Hmm, ladnie to tak? Wspomniec i podjudzic fantazje czytelnikow? Ladnie? A my tu sie topimy w nadmiarze produkcji amylazy i innych enzymow trawiennych.

    J.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie jestem wirtuozem kulinarii, to zaznaczył wyrażnieem i nie nominuję się do klasy wymarzonych mężów.Ale dużo potrafię, bez wątpliwosci.Zdaję sobie sprawę, że Wy Kobietki dobre gotowanie macie wyssane z mlekiem swoich matek. Ja musiałem sam dochodzić do męskiej perfekcji i jestem z tego dumny, ponieważ utrwala mnie w tym przekonaniu moja Żonka, która jest (co tu dużo mówić) dla mnie mistrzem noża i robota kuchennego Cóż, z klusek jednak zrezygnuję, natomiast pozostanę przy potrawach względnie pikantnych jak owa zupa gulaszowa.W każdym razie być może los sprawi, że będziemy mieli okazje Panią poczęstować swoimi wyczarowanymi cudami stołu, a wówczas napewno usłyszy Pani słowa mojej Damy: To mój mąż upitrasił, a ja sie skromnie uśmiechnę. Takimi słowy ocierającymi się o megalomanię Panią serdecznie pozdrawiam .T.

    OdpowiedzUsuń
  3. Z mlekiem matek Panie Torunczyku???
    A co z tymi, ktore nie byly karmione piersia? Mozna by polemizowac. ;)
    Tak czy owak - z gotowaniem, to prosze Pana jak miloscia: albo sie gotuje z namietnoscia albo w wydaniu czysto rzemieslniczym. I to niezaleznie od plci.:D
    Moze ma Pan i racje, ze gora z gora, a gawedziarze i lasuchy przy z dobrym jadle zawsze.Nawet, gdyby to byla skiba chleba ze smalcem.

    J.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

JONO PODKIVANO

TUMIWISIZM

ŻYCIE mnie MNIE